czwartek, 14 września 2017

sprzątanie a budżet



Dawno mnie nie było, ale choroba nie odpuszcza. Cieżko było mi się zebrać do postu, ale jakiś czas temu dołączyłam na Facebooku do grupy Bullet Journal Polska. O samej idei BuJo możecie posłuchać np tutaj:

Pewnego dnia pojawilo się pytanie, jak radzić sobie ze sprzątaniem. Podzieliłam się tam swoim sposobem, dzięki któremu nabrałam nawyku regularnego sprzątania, prasowania i odkładania rzeczy na miejsce. Nie przypuszczałam, że komukolwiek ten pomysł się spodoba, a jednak. Zachęcona pozytywnymi komentarzami pod pytaniem, postanowiłam napisał pełny tekst.
Mój sposób w gratisie nauczył mnie kontrolować wydatki oraz cenić swój czas.
Jeśli jesteście ciekawi, cóż to za metoda, zapraszam dalej.

Po pierwsze, moim głównym celem było wyuczenie w sobie nawyku sprzątania. Przy tylu futrach w domu przejechanie odkurzaczem nie wystarczy. A ja lubię, gdy jest czysto i schludnie. Gubiłam się w zadaniach, byłam zmęczona całodziennym sprzątaniem i zniechęcona tym, że następnego dnia nie było widać już nic z mojej męczarni. Można rzec, syzyfowa praca. Pomyślałam jednak, że to niemożliwe. Nie może być tak, że traci się jeden dzień w weekend na latanie ze ścierą po to, by w niedzielę wkurzać się na bałagan.

Na początku stworzyłam listę zadań, które moim zdaniem powinnam była uwzględnić. Podzieliłam je na prace do wykonania:
codziennie
2-3 razy w tygodniu
raz w tygodniu
dwa razy w miesiącu
raz na miesiąc
raz na kwartał
raz na pół roku
raz na rok

Zadań było sporo. Uwzględniłam tam nawet takie rzeczy, jak wizyta kontrolna u dentysty, cytologia czy szczepienie zwierząt. Zdziwiłam się, ile jest drobiazgów, o których zapomniałam - dopisywałam je do listy jeszcze długo.
Niestety samo odhaczanie punktów nie było mobilizujące. Nie cieszyło mnie, że oto zrobiłam wszystko, co zapisałam jako zadania codzienne.
Wtedy postanowiłam każdą czynność wycenić. I tak na przykład czyszczenie toalety kosztowało 0,5zł, odkurzanie 5zł, przeczytanie książki 5zł a mycie podłóg 10zł.
Zaczęłam podliczać każdy dzień. Moja sumienność przekładała się na cyferki.
Żeby jednak miało to sens, cyferki zamieniłam na pieniądze. W jaki sposób?
Jak wiecie miałam problem w kompulsywnymi zakupami. Potrafiłam wyczyścić konto w tydzień, a każdy wydatek usprawiedliwiać i wrzucać w założenia budżetu na dany miesiąc.
Tym razem jednak postąpiłam inaczej.
Budżet nie obejmował już kategorii prywatne. Postanowiłam, że jedynie kwotę, jaką 'zarobię' podczas wykonywania zadań i sprzątania będę mogła przeznaczyć na wyjścia na miasto i prywatne zakupy. Z jednej strony po podliczeniu miesiąca wychodziło dużo, z drugiej strony - nadal mniej niż przy niekontrolowanych zakupach. Jeśli w jakimś miesiącu wydałam więcej niż zarobiłam - potrącałam to z następnego miesiąca.
Taka podwójna praca trwała niemal rok. Po roku uznałam, że po pierwsze zadania wykonuję mechanicznie i regularnie, co sprawia, że nie tracę na to dużo czasu, a weekendy spędzam z partnerem lub znajomymi oraz nie kupuję już kompulsywnie. Nauczyłam się planować wydatki, wybierać ubrania długo i starannie, minimalizować pomyłki, a nawet odkładać jakieś drobne na boku.
Cały ten proces zbiegł się oczywiście w czasie z fazą na odgruzowywanie. Nie da się ukryć, że im mniej miałam rzeczy do sprzątania, tym chętniej to robiłam. Nawet prasowanie, którego nienawidziłam (i za które płaciłam sobie 5zł) weszło mi w nawyk do tego stopnia, że teraz prasuję nawet pościel i nigdy nie mam kupy niewyprasowanych ubrań na krześle.

Niektórzy mówią, że to wysokie kwoty - można je dopasować do siebie. Trzeba pomyśleć, ile pieniędzy w miesięcznym budżecie można przeznaczyć na fanaberie i do tego dostosować 'cennik'. Jeśli czujemy, że 'zarabiamy' za mało, warto pomyśleć - czy za mało wyceniamy swoją podwójną pracę, czy nie wykonujemy zadań regularnie.

Ten rok nauczył mnie większego szacunku do pieniądza. Owszem, dostaję wypłatę za 8 godzin dziennie w pracy. Ale dodatkowe wypłacanie sobie 'kieszonkowego' za prace domowe sprawiało, że uważniej patrzyłam na to, na co je wydaję.

Czy to metoda dla każdego? Nie wiem. Ale wydaje mi się, że w mniejszym lub większym stopniu można ją zastosować. Można wykorzystać ją do zachęcania dzieci do pomagania w domu (tak, wiem, że sporo dzieci dostaje kieszonkowe za nic, mnie jednak bardziej przekonuje kieszonkowe za pomoc w domu - uczy od małego szacunku do pracy i pieniędzy i potrafi żywo zaangażować dzieciaki), do odłożenia na większe zakupy etc.

Dajcie znać, co myślicie. Czy taki sposób sprawdziłby się u Was? A może macie inne metody radzenia sobie z porządkiem i budżetem?

sobota, 17 czerwca 2017

pierwszy tydzień

Pierwszy tydzień w domu. Niby krótko, a psychicznie wieczność. Dni starannie poukładane pod leki, pod jedzenie, pod leki. Po niektórych strasznie mnie ciągnie na wymioty, więc muszę odczekać pół godziny, nim się ruszę. Codziennie rano sprawdzam wypis i porównuję dawki, codziennie coś się zmienia, a to dodaj tabletkę, a to ujmij tabletkę. Wyszukuję naturalne metody ochrony wątroby w internecie.
Na hasło 'wątroba' patrzy na mnie Coco. Posypała się. Parametry wątrobowe oszalały, zatrucie amoniakiem, zaburzenia neurologiczne, tarczyca też fatalna. Więc dzień zaczynamy razem, jedna tabletka na czczo dla mnie, jedna dla niej. Dla niej do posiłku trzy, dla mnie - 4-7. Reszta na szczęście zdrowa, tylko grzeje, brzuch i stopy. Względnie serce, bo Spring po strzyżeniu jest znów taka piękna, że nie mogę oderwać wzroku.
Jem tyle, że pękam. I jem więcej. Bywają już dni, kiedy potrafię się powstrzymać, ale rzadko. Żrę jak prosię.
Trądzik posterydowy zrobił ze mnie chropowatego potwora. Wstydzę się wychodzić z domu.
Gubię włosy, straciłam rzęsy, wypadają mi brwi. Paznokcie ledwo zipią. Skóra łuszczy się jak na jaszczurce, a przez pół dnia nawilżam, wcieram i masuję.
Chciałabym się wygrzać, ale mówią, że nie mogę. Chciałabym pojechać nad wodę, ale chorowanie wydrenowało mnie finansowo. Wszystko idzie źle i nie tak. Waga trochę spada, ale bez przekonania, ale dawki nadal spore. Wciąż się łudzę, że jak odstawię sterydy, to pójdzie z górki.

Dziś jest zimno i marudzę.

wtorek, 6 czerwca 2017

z archiwum

Emocje są jak ten plastikowy ryż z Chin. Niby ok, niby wygądają, ale to zdecydowanie substytut. Albo nawet oszustwo. Piekielna maskarada, mająca na celu zadowolenie zbyt wielu osób jednocześnie.
Wolałabym głośnobrzmiące "NIE". Nawet, gdybym to ja miała zniknąć (jakbym do tej pory nie była proszona o znikanie, pufff. Magic)
Słowa to takie małe kurwy zabójcy, assassins z kategorii 'najgorzej'.
Brak słów to jeszcze większa kurwa. Przychodzi w nocy i o sobie przypomina. Przez sen.
Ale pamiętasz, że to się nie wydarzyło, prawda?
Wiesz, że się nie wydarzy...

Jesteśmy tacy mali ze swoimi procentami aktywnego umysłu. Tacy mali, kiedy w grę wchodzą emocje. Tacy mali, gdy klękamy przed pragnieniem miłości. Bo tyle daliśmy. Bo tyle zainwestowaliśmy. Who cares?

Obojętność to taka druga kurwa świata. Chcesz, by przyszła, ale ona ma to w dupie. Przysyła zazdrość. Podejrzenie. Potępienie. Niepewność. Sama jest zbyt leniwa, by przyjść. Zaszczycić swoją obecnością. Powiedzieć, tak, mam to w dupie, go on.
Nie nie nie. Życie nie idzie naprzód. Rozbija się o takie małe, mdłe, emocjonalne kurwy z małymi cyckami.
Nawet nie pytają, co dalej, bo jest im to bardzo obojętne.

Czasem myślę sobie, na dziesiątki penisów, po co rozpaczać za jednym. Możesz mieć tysiące.

Nie chcę.

Takie chwile, kiedy myślę, że to ten jedyny, ten, który daje radość, spokój i orgazm.
Ten, któremu chciałabym mówić, że kocham, ale niemożność usłyszenia 'ja ciebie też' sprowadza wszystko do seksu, zakupów i śniadań. Pragnienie miłości to kurwa. Konieczność czucia akceptacji to kurwa. Życie to kurwa.

Czasem cofam zegar, myślę, jak to było w listopadzie milion lat temu, jak mogłam protestować, krzyczeć, nie! nie chcę, ale nie krzyczałam, bo nie mogłam. Jak wyrzucano mnie na bruk po wszystkim, bo tak ma być i trzeba siedzieć cicho. Jak pierwszy raz po wielu latach czułam nieokiełznane podniecenie, jak po ciemku przeżywałam orgazm z mężczyzną, a przecież nienawidziłam mężczyzn. Jak życie płynęło od kawy do kawy, bo to taki dobry wyznacznik normalności. Jak liczyłam krople wody pod prysznicem, 1 2 34 45 121. Jak porządek świata rozbijał się o karton mleka. Bo tylko to było stałe.

Wino jest jak wytrych. Wszystko otwiera. Tylko nie uprzedza, po co. W jakim celu. Tak sobie otwiera, bo niepewności są fajne. Bo rozterki to pożywka. Gratisowe procenty. Gratisowe niepewności.

środa, 5 kwietnia 2017

spójność

Coraz rzadziej zaglądam do internetu. Instagramy, sklepy, Snapchat, a nawet Facebook. Odczuwam zmęczenie. Ilością obrazków, bodźców, sygnałów i zachęt.
Niedawno nadrobiłam zaległości. Zajrzałam do kilku blogerek, do których zwykłam kiedyś zaglądać. Kilkanaście postów z hasztagiem #minimal i #newin przy kolejnym zdjęciu 2-3 niemal identycznych swetrów w dwa miesiące. Takiej ilości #newin swetrów moja szafa nie przyjęła przez ostatni rok.
Nagle zaczęłam zauważać te starannie wystylizowane minimalistyczne zdjęcia. Kawałek pościeli, kocyk, książka, kawa. Skromny kwiatek, liść monstery. Tu sweterki, tam minimalistyczny zestaw 20 butelek lakierów w bladoróżowym kolorze. W przerwie zdjęcie nowości łazienkowych, kremów, róży i toników.
Od roku intensywnie się odgruzowuję. Miesiąc w miesiąc wysyłam, rozdaję, oddaję dziesiątki paczek. Swoje zakupy traktuję z coraz większą uwagą i rozwagą. Tak, tracę. Popełniam błędy, zwracam towary lub puszczam w świat. Pozostaję z coraz mniejszą ilością rzeczy. Moja szafa nabiera kształtów zbliżonych do szafy idealnej. Nigdy nie miałam tak niewielkiej ilości elementów. Ale nagle jedyny moment, gdy nie mam się w co ubrać, to ten, gdy zapominam o prasowaniu.
Moja przestrzeń jest skromna. Przytulna, ale skromna. Usświadomiłam sobie, że do zdjęć nie musiałabym niczego układać. Wszystko stoi tak, jak stać powinno. Kąty są gotowe i spójne takie, jakie są. Bez przestawiania. Codziennie widzę własnymi oczami takie obrazki, jakie fundują mi ulubione blogerki. Bez ściemy. Bez ustawiania światła i poprawiania odległości. Mam swoje wyprasowane zestawy pościeli i swoje puchate kocyki. Proste kubki i świeżą lekturę przy łóżku. Bieliznę równo poukładaną w szafie i bluzkę wyprasowaną na wieszaku. Jeden skórzany pasek. W końcu mam czas, by uważniej przyglądać sie temu, co mam i decydować, co dalej.
Jest w tym jakaś wielka swoboda. Świadomość, że wszystkiego jest tak mało i tak bardzo do siebie pasuje.
O takiej spójności kiedyś marzyłam.
Taką właśnie mam.

piątek, 3 marca 2017

po pierwsze nie będziesz ludziom zaglądać do kieszeni

Porządki mają to do siebie, że na pewnym etapie otoczenie je zauważa i zaczyna komentować. Masz magazyn? Wykupiłaś hurtownię? Obrabowałaś bank?
A może właśnie...
Zbankrutowałaś?

Nie mam w zwyczaju zaglądać ludziom do kieszeni. Drażni mnie wyliczanie, co kto ma, na co go stać, co musiał zrobić, żeby to mieć. Mam to w nosie. Nie mój cyrk, nie moje małpy. Nie moje pieniądze, nie moja kieszeń, nie mój interes.

Pękłam.

Moje porządki i wyprzedawanie osiągnęły ten punkt, gdy pozbywam się rzeczy, które nabyłam niedawno, są wartościowe, którym wolałam podarować drugie życie z wielu powodów.

Osią dzisiejszej historii jest drapak. Odkąd mam koty, marzyłam o drapaku Rufi. Kto zna, ten wie, ceny kosmiczne. Ale jakość równie kosmiczna. Kiedyś z głupia napisałam do firmy, czy zrobiliby drapako-psio-legiowisko-budo-nie-wiem-co. Kilka maili, rysunków, rozmów telefonicznych. Oczywiście, że zrobią.
Drapak z legowiskiem dla psów mojego projektu, z wysyłką kosztował 2325zł. Dokładnie tyle. Za dodatkową podstawę dopłaciłam później jeszcze 197,80zł.
Drapak przyjechał, piękny, okazały, stabilny, hiper praktyczny. Niestety pełnił swoją funkcję tylko do przeprowadzki. W nowym miejscu koty się na niego obraziły, Spring do budki w ogóle nie chciała wchodzić. Z bólem serca zdecydowałam się drapak sprzedać.
Wystawiłam go na swojej grupie sprzedażowej za 1000zł, z czego 100zł miało jeszcze polecieć na fundacje.
I się zaczęło.
'Chyba ci się zero przestawiło - Jest ok - To chyba cię pojebało'
'Nie trzeba było kupować, jak nie masz na chleb'
'Aż tak masz źle, że musisz żebrać?'
'Na chuj ci tyle zwierząt, jak cię nie stać'

Nie chce mi się nawet wypisywać reszty. Nie mam siły.

Tak, wtopiłam mnóstwo pieniędzy. Ale ludzie uczą się na błędach. A ja nie przewidziałam, że w nowych warunkach drapak nie będzie spełniał żadnej funkcji. Jeśli ktokolwiek z Was by się spodziewał - ręka do góry.

Teraz przymierzam się do sprzedaży torebek Michaela Korsa i pierwszy raz boję się wystawić ogłoszenie. Boję się tych bzdurnych komentarzy, tych bezsensownych docinań, wyliczania, co mam, czego nie mam, na co mnie stać a na co nie.

Cała ta historia była dla mnie niewyobrażalnie przykra. Głównie dlatego, że drapak udało mi się w końcu sprzedać i nowi właściciele są nim zachwyceni - ich zwierzęta jeszcze bardziej. Naprawdę ucieszyłam się ze zdjęcia, na którym górę obsiadają koty, a w budce śpi ich tymczasowicz. Właśnie tam spełniał swoją funkcję, miał znaczenie. U mnie był tylko kurzącym się gratem, który budził we mnie wyrzuty sumienia.

Próbowałam zrozumieć tamte komentarze, jakoś je sobie zracjonalizować, ale nie dałam rady. Przyznaję, nie dałam rady.

Nie proszę o pomoc, nie żebram o pieniądze, nie zbieram na swoje zwierzęta, nie epatuję swoimi kłopotami. Skąd więc tyle zawiści, skąd tyle jadu? I po co?

Pierwszy raz naprawdę zachwiała się moja pewność, pierwszy raz proces rozstawania się z rzeczami był bolesny nie z powodu sentymentów, a otoczenia.

Spotkaliście się kiedyś z takimi zachowaniami? Jak sobie z tym poradziliście?

sobota, 7 stycznia 2017

nowy rok nowa ja

Nie znam nikogo, kto nigdy nie miał noworocznych postanowień. Nie twierdzę, że takich ludzi nie ma. Po prostu ich nie znam. Sama robiłam postanowienia. Każdego roku powtarzałam schematy i ponawiałam wszystko, co wcześniej nie wyszło. Im dalej w las, tym bardziej stawały się przekalkowane z poprzednich lat. Więcej się ruszać, zdrowiej jeść, więcej czytać, nauczyć się nowego języaka, zakończyć jakiś grubszy projekt. Dwa lata temu powiedziałam sobie dość. Nigdy więcej postanowień.
Zaczęłam wtedy wytyczać same małe cele. Malutkie. Bardzo drobne. Bardzo realistyczne. Już nie myślałam: będę więcej czytać. Myślałam: przeczytam w końcu książkę, którą pożyczyłam od przyjaciółki. Nie: nauczę się nowego języka, ale: pogadam z kimś po francusku. Nie: będę zdrowiej jeść, ale: zjem śniadanie. Przestałam znuć marzeniach o dzikich wyprawach na koniec świata, zaczęłam pilnować, by każdego dnia znaleźć chwilę tylko dla siebie.
Postanowienia są frustrujące. Dalekosiężne nierealistyczne plany 'nowy rok nowa ja' odstręczają mnie swoją obcością. Wszyscy ludzie postanawiają sobie jednocześnie tyle identycznych rzeczy. Pierwsze tygodnie roku to przepełnione siłownie, wykupione zapasy nicorette, brak wszelkiego rodzaju żywieniowych boksów. A później, dzień po dniu, opada zapał a rośnie niezadowolenie, że znów nie daliśmy rady.
Lubię ustalać plany raz w miesiącu. Takie proste, przyziemne. Zadzwonić do babci, upiec ciasto, dokończyć artykuł w gazecie, wysprzątać jedną półkę. Nic nadzwyczajnego. Ale wypełnianie takich planów buduje we mnie poczucie, że potrafię im podołać. Dlatego czasem dorzucam coś większego, poważniejszego. Staram się nie tworzyć nieskończonych list zadań. Nie znoszę przenoszenia zadań z jednego dnia na drugi, z tygodnia na tydzień.
A jak wygląda Wasz początek roku?