niedziela, 23 października 2016

idealna

Nie jestem idealna. Przez lata obrastam nawykami. Marszczy się skóra. Rozrasta brzuch. Chodzę w niedoprasowanych ubraniach, bo widok żelazka budzi coraz większe obrzydzenie. Zapominam o kremie na noc. Budzę się z twarzą napuchniętą nocą. Nie umiem już imprezować do rana, a po kilku szotach ze znajomymi marzę o łóżku. Z nerwów podgryzam skórki. Miewam już siwe włosy. Moja twarz bez makijażu pełna jest blizn i przebarwień, a jednak codziennie rano wychodzę z domu bez makijażu. Noszę wielkie aseksualne swetry, bo tylko w nich zapominam o wadach sylwetki, czuję się sama ze sobą bezpiecznie. Odrzuciłam kolejną z dziesiątek testowanych diet. To chyba tak ma być, że nie waży się całe życie czterdziestu sześciu kilogramów z czasu rozpoczęcia studiów. Nie lubię się czesać. Włosy związuję niedbale w kokonik -  przy nowej gumce ciasny, przy rozciągniętej - luźny. Gumki do włosów noszę do totalnej bezużyteczności. Ceruję ubrania. Dużo rzeczy naprawiam, daje mi to poczucie spokoju i jakiejś dziwnej stabilności. Herbatę lubię tylko z ogromnego świątecznego kubka, ale nie latem. Latem wchodzi mi tylko woda. Latem chłonę słońce. Ja, moja porowata skóra, moje uda z celulitem, moje wałki na brzuchu. O pilatesie tylko słyszałam, nie uprawiam modnych sportów, bo mnie to krępuje. Każda wizyta na siłowni mnie krępuje. Dlatego tak rzadko tam chodzę. Wybieram godziny, w których nie przychodzą dwudziestoletnie dziewczyny w stukającej biżuteri i pełnym makijażu. Mój pełny makijaż wygląda przy nich jak baza, podkład do makijażu. Największym osiągnięciem makijażowym wszystkich tych lat jest umiejętność zrobienia dwóch podobnych kresek eyelinerem. Ale trwa to tak długo, że ograniczam wysiłek do jednego razu w miesiącu. Mam kilka zaczętych książek, do których nie potrafię wrócić. Wracam i czuję, że muszę zacząć jeszcze raz. I jeszcze raz. Nigdy nie wychodzę poza pierwszy rozdział, ale jakoś dziwnie mi przed sobą samą przyznać, że to nie mój tekst. Przecież wszyscy się tym zachwycają.
Kupuję kompulsywnie. Kiedy czuję się dobrze - jasne, dopasowane sukienki, kiedy źle - kolejnych następców aseksualnych swetrów. Teraz już mniej, teraz ograniczam się do buszowania po internecie. Robię pełne koszyki, których nigdy nie zatwiedzam i nie opłacam. Jak mogłabym wyglądać i ubierać się, gdyby mi się chciało. Ale przecież nie zawsze mi się chce. Lubię siedzieć na balkonie, otaczać się z każdej strony futrem, w nogach Spring, na kolanach Jaga, na piszczelach Hegemon, Mirmił po prawej, Coco po lewej, na podłodze Elza, tak żeby ją tylko smyrać po głowie. Lubię tak siedzieć z kubkiem kawy i nie robić zupełnie nic. Siedzieć, patrzeć, oddychać, słuchać. Lubię patrzeć, jak psu pracuje klatka piersiowa przez sen, jak się powoli i jednostajnie unosi i opada. Wyznacza jakiś inny rytm życia. Lubię czasem obudzić się za wcześnie i iść na łąkę skąpaną w mgle. Patrzeć, jak przed nami uciekają do lasu sarny. Lubię czasem wsiąść w tramwaj i jeżdzić, obserwować ludzi, iść ulicami miasta wieczorem i patrzeć, jak się bawią, jak rozmawiają, trzymają się za ręce. Widzę, jak poprawiają szaliki, bawią się telefonami, paskami torebek. Widzę, jak wahają się przed wejściem do kolejnej knajpy. Lubię stać przed lustrem naga i patrzeć na swoje ciało. Na ten śmieszny kosmiczny wałek skóry na brzuchu, na tę bliznę, której miało być nie widać, a dzieli brzuch pionowo na dwie asymetryczne części. Lubię wsadzać palec w pępek. Pępek, który kiedyś tak lubiłam, a po kolejnej bliźnie długo uczyłam się go akceptować. Patrzę na krągłości, które są, a których nigdy nie było. Na skórę, która zmienia gęstość. Na cellulit na udach, duży i wyraźny. Najlepiej widoczny, gdy spinam pośladki. Przysuwam się czasem i z bliska oglądam twarz, szyję, dłonie. Coraz trudniej dopasować mi siebie samą do starych zdjęć.

Nie jestem idealna.

Nie wstydzę się tego.

poniedziałek, 10 października 2016

rzeczy, ludzie i emocje

Pamiętam, gdy w którejś książce trafiłam kiedyś na zdanie, by ludzi w życiu pozbywać się tak samo jak przedmiotów - kiedy tylko przestają w nas w jakikolwiek sposób ubogacać.
Pamiętam swoje oburzenie. Nie można przecież ludzi traktować tak przedmiotowo, ludzie mają uczucia, możemy ich zranić,
Zaczęłam myśleć o ludziach, byłych, obecnych. Zastanawiałam się, na ilu znajomościach w życiu zależy mi naprawdę bardzo, na ilu normalnie, a na ilu wcale. Po co utrzymuję kontakt z tymi, na których mi nie zależy. To były tak naprawdę dziesiątki pytań, wspomnień, tłumaczeń, relacji, grubszych i cieńszych nici zależności.
Ale w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że proces ludzkiej filtracji prowadzę już od bardzo, bardzo dawna. Jeszcze w podstawówce, gdy chciałam kogoś spławić, pytana o imię odpowiadałam: Franciszka. Dzieci na ogół się wtedy śmiały, ale moje zdziwione spojrzenie na ogół wytrącało je z wesołego stanu i wszystkie te dzieci odchodziły z jakimś zażenowaniem. Bo nie ma przecież nic gorszego niż wświanie czyjegoś imienia na dzień dobry.
Późniejsze, dojrzalsze znaomości też niejednokrotnie kończy się bardzo szybko i sprawnie, w myśl zasady: szkoda się męczyć. Kiedyś myślałam nawet, że to rodzaj aspołeczności. Teraz myślę jednak, że to naturalna bariera ochronna.
Myślałam o tym, czy teraz, w tym aktualnym stanie, mogłabym zranić kogoś z kręgu 'nie zależy mi', gdybym zerwała kontakt. Przeprowadziłam nawet mikro eksperyment. Kilka osób ztej grupy kilka miesięcy temu usunęłam z portali społecznościowych. Uwierzcie, chyba nawet nikt nie zauważył.
Czy można jednak bez konsekwencji odsunąć ludzi ważnych? Ale którzy z takich lub innych powodów już nas nie ubogacają? Nie wnoszą w znajmość niczego dobrego lub wręcz krępują nas swoją obecnością?
Jeszcze w styczniu tego roku planowałam z kimś przyszłość. A w Wielkanoc był kimś zupełnie obcym, kimś, kogo nie znałam i nie rozumiałam. Poczułam, że tak bardzo rozjechały się nasze priorytety, plany i zrozumienie świata, że choć cała rodzina ściskała kciuki, ja odpuściłam. Pamiętam uczucie pustki, pamiętam, jak chciało mi się wyć. Ale którejś nocy zrozumiałam, że to nie rozpacz. Tylko gniew. Złość. Każda nasza kolejna rozmowa budziła we mnie złe emocje. DLatego, z dnia na dzień, przestałam. Przestałam rozmawiać, pisać, dzwonić. Nie odbierałam telefonu i nie umawiałam się na piwo. Zrobiłam porządek w pamiątkach - nie, nie usunęłam wszystkiego. Zostawiłam natomiast tylko to, co kojarzyło mi się z nim najlepiej. Zrobiłam w głowie miejsce na nowe piękne wspomnienia.
To wszystko ledwie pół roku temu. Ale tych sześć miesięcy wypakowałam nowymi uczuciami tak szczelnie, że mam wrażenie, jakby wszystko działo się wieki temu. Nie czuję żalu, nie rozmyślam jak by było, gdyby. Budzę się każdego dnia z takim ogromnym spokojem. W głowie i sercu.
I czasem, gdy pomyślę: a co, jeśli tu też nie wyjdzie? wiem, że znam już metodę. Może się zdarzyć, że któregoś dnia się skończy, że już nic dobrego nie będziemy potrafili sobie podarować.
Wtedy trzeba będzie się spokojnie pożegnać. Posprzątać w głowie, w pamiątkach.
Zostawić tylko to, co dobre. Najcenniejsze.

czwartek, 6 października 2016

czy ci nie żal?

Zaczął się październik. Kolejny miesiąc odgruzowywania. Kolejny miesiąc kolejnych kartonów powystawianych na różnych bazarkach. Niestety musiałam reaktywować zbiórkę pieniędzy na operację Cruxa. Więcej o akcji na FB tutaj. Początek miesiąca to też początek licytacji na setery.
Takie akcje z jednej strony smucą, z drugiej - dla mnie są świetną okazją do zrobienia większego pożytku ze zbędnych mi rzeczy.
Tuż przed początkiem miesiąca postanowiłam jednak rozstać się z częścią kolekcji perfum i muszę przyznać, że to chyba moja mała porażka. A może zwyczajnie świadomość, że nie jest to dobro tracące na wartości? Nie wiem. Wiem natomiast, że pojawiło się mnóstwo pytań, że dlaczego tak drogo, że to tylko YR, czy Oriflame. Ktoś, kto ma pojęcie o perfumach niszowych będzie wiedział, że 'tylko' Orifame - Amethyst Fatale - to prawdziwa perła perfumerii, dawno temu wycofana z produkcji, sprzedawana okazjonalnie na aukcjach za niemałe pieniądze. A ten 'tylko' YR to pozycja dostępna tylko w katalogu UK i to za duże funciaki. Perfumy to moja hobby, moja kolekcja to mój największy skarb i każda ingerencja w stan tej kolekcji jest odrobinę bolesna. Ale w myśl zasady - może komuś posłużą bardziej - staram się i w nich zaprowadzić większy porządek.
Zapachy zapewniają mi pewne poczucie stabilizacji, odzwierciedlają nastrój lub wręcz kreują go w jakiś sposób. Wiem, że ogromna ilość ludzi ma swoją ukochaną butelkę perfum i nie rozumie posiadania większej ilości flaszek. Ja natomiast nie wyobrażam sobie już życia z jednym zapachem. Rozpiętość mojej szafy jest ogromna, od słodkich spożywczych słodyczy, przez gorzkie zielone nuty po ostre dymne tytonie i drewno.
Myślałam kiedyś, że minimalizm wyklucza kolekcjonerstwo, ale w książce Dominique Loreau "Sztuka minimalizmu" przeczytałam, że nie jest to jednoznaczne. Można kolekcjonować, jeśli sprawia nam to radość. Minimalizm oznacza w tych wypadkach ograniczenie ilości kolekcji i ciągłe utrzymywanie porządku. Stąd ta trudna decyzja.
Swoją drogą książkę serdecznie polecam, bo w przeciwieństwie np. do "Minimalizmu po polsku" ma wiele bardzo praktycznych porad dla początkujących i tłumaczy wiele mechanizmów (nie ograniczając się przy tym jedynie do spuścizny PRLu, jak w wersji polskiej).