wtorek, 20 grudnia 2016

grudzień

Przeprowadzki to zło. Tak z zasady. Kartony, pakowanie, transport, przenoszenie, przekładanie. A kiedy nie można kartonów wypakować - wtedy rodzi się agresja.
Nasza przeprowadzka trwała długo. Nie mogliśmy nawet wypakować rzeczy kuchennych, bo w meblach brakowało frontów (brak frontów, koty, szklanki, resztę dopowiedzcie sobie sami). Później powoli wypakowaliśmy kuchnię i rzeczy okołodomowe, ale nasze rzeczy osobiste i ubrania nadal stały w kartonach i czekały na meble do sypialni.
Mija miesiąc. Rozpakowaliśmy ostatnie kartony.
Ten miesięczny proces uświadomił mi, jak wiele się w moim życiu zmieniło i jak wiele można jeszcze zmienić.
Szafa
Nigdy nie byłam tak zadowolona z szafy. Okrojona, może nieco monotematyczna, ale zawsze pasująca. Nie mogę już powiedzieć: nie mam się w co ubrać. Mam. Po raz pierwszy od dawna nie czuję się też ze swoją szafą nijako ani obco. Tak, to głównie czarne swetry i bluzki, dżinsy i kilka szarych spódnic. Ale tym razem do siebie pasujemy. Jest idealnie. Braki mam spisane na kartce. Jeśli coś z kartki się trafi - kupuję. Nadal jest schludnie i przestronnie.
Biblioteczka
Rozstanie z księgozbiorem kosztowało mnie wiele, wiele łez. Trudnych decyzji. Teraz parzy na mnie jedna półka 'moich' pozycji. W wędrownym koszyku mieszka kilkanaście pozycji, których los jest już przesądzony - po przeczytaniu lecą w świat. Nie mają więc stalego miejsca. Są tymczasowe i nie pozwalam się im zadomowić. Nie robię z nich elementu wystroju. Nie mogę się doczekać, kiedy znikną.
Biżuteria
Dojrzałam do tego, by przyznac przed sobą: nie nosisz bizuterii. Najgorsza była segregacja, ale po segregacji idzie łatwo. Najtrudniej podjąć decyzję, rozstać się mentalnie z tym, co dotychczas tak bardzo lubiłam.
Crafting
Mam slabość do gadżetów do craftingu. Zorientowałam się, gdy wypakowywałam na podłogę wszystkie małe pudełeczka ze starannie posegregowaną zawartością. Wystarczyłoby na trzy tysiące kartek. Ktorych nigdy nie zrobię. Pierwsza selekcja była bolesna. Pomogły dziewczyny, które rozszabrowały ekspresowo wszystko, co wystawiłam na bazar. Druga selekcja była prostsza. Pewnego niedzielnego popołudnia odwiedzili nas znajomi z córką. Gdzieś w którymś momencie wyciagnęlam swoje zabawki i pozwoliłam jej powyklejać kartkę dla mamy. Uświadomiłam sobie, że radość, którą ona czerpie z zabawy tasiemkami i drewnianymi biedronkami jest nieporównywalna do tego, co ja wyciągam dla siebie. Przygotowałam dla niej wielki karton craftingowych różności. Ograniczyłam się do może 1/4 zbiorów.
Pamiątki
Pamiątki to trudny temat. Tu, w Krakowie, mam wszytsko. Swoją pierwszą książeczkę zdrowia, pamiątki chrztu, zdjęcia, dyplomy, świadectwa, listy, pocztówki, notesy i pamiętniki. To były długie dni. Każdą kartkę przeglądałam dokładnie, przypominałam każdą sytuację, przeżywałam raz jeszcze. Zostało tak niewiele a tak wiele. Patrzę i myślę: za duzo. Ale kiedy otwieram karton, nie potrafię już niczego wyrzucić. Do tego chyba jeszcze do końca nie dojrzałam. Moje małe prywatne miejsce na poprawę.
Kiedy patrzyłam na cały ten kartonowy chaos, plułam sobie w brodę. Że to żaden minimalizm. Że przesadzam. Że za duzo. Że nie tak.
Myliłam się.
Nie jestem nomadem, nie spakuję sie w jeden worek, ale nie żyję sama. Oponowałam, gdy B namawiał na dokupienie talerzy, ale przestałam . Żyjemy tu razem. 2 talerze więcej nie sprawią, że się załamię nadmiarem.
Coraz lepiej rozumiem pojęcie 'zdrowy rozsądek'.
Układam sobie pomysły, jak robić, by było jeszcze łatwiej.
A w wolnych chwilach podczytuję jak robią to inni.

Rok się kończy. Jestem pewna, że nowy będzie jeszcze lepszy.



czwartek, 10 listopada 2016

pakowanie

Pakowanie. Żmudny proces planowania, myślenia, układania, dokładania, przekładania. Kiedy zaczęłam swoją przygodę z ogruzowywaniem na początku roku, wyobrażałam sobie, że do najbliższej przeprowadzki ogarnę się na tyle, że zmieszczę wszystko w siedem kartonów. Buty, ubrania, książki, pamiątki, rzeczy dla dzieci, łazienkę, kuchnię, pościele, kocyki. Siedem.
Nadszedł czas przeprowadzki.
Wszystkie swoje rzeczy zmieściłam w czterech kartonach. Czterech. Buty, ubrania, książki, pamiątki, rzeczy dla dzieci, łazienkę, kuchnię, pościele, kocyki. Cztery kartony.
Patrzę wstecz, grudzień 2014. Cztery kartony to była zaledwie połowa moich ubrań. Bez butów, torebek, dodatków.
W mieszkaniu wciąż czeka wiele przedmiotów. Ale mnie już niepotrzebnych. To niesamowite, jak bardzo zmieniło mi się rozumienie potrzeby. Jak wyostrzyły się wymagania. Bo nadal chodzę na zakupy. Shopping. Przymierzam, dotykam. Odkładam. Otwieram kolejne piękne torebki, które chętnie bym założyła. Ale wtedy dociera do mnie, że założyłabym raz, może dwa. I wróciłabym do swoich sprawdzonych ulubieńców. Trzy torebki. Tyle mi zostało. Ale pierwszy raz nie mogę powiedzieć: nie mam torebki, torebka mi nie pasuje do butów/ do sukienki/ do płaszcza.
Płaszcz został jeden. Najlepszy, najukochańszy. Wybór ubiegłej zimy, gdy skusiłam się na płaszcz na miarę.
Zaczyna docierać do mnie magia materiałów. Dotykam swoich ulubionych swetrów. Kaszmir, szorstka wełna, odrobina moheru. Dotykam gładkiej wiskozy ulubionej koszuli do pracy. Miękkiej bawełny ulubionych białych t-shirtów.
Nie mówię, że nie staję czasem przed szafę i nie myślę: nie mam się w co ubrać. Ale mam alternatywy. Sprawdzone. Ulubione. Dopasowane. Moje.
W kartonach czeka pościel. Długo wybierana. Gładka bawełna, miękka w dotyku. Przypomina pierwsze dobrze przespane noce. Dlatego została, dlatego ma kolejne życie.
Lubię cerowanie. Lubię naprawianie. Lubię świadomość, że da się coś uratować.
W kartonach czekają ulubione kubki, duże, w świąteczne wzory. Dostałam je kilka lat temu od mamy w prezencie. Używam ich cały rok. Więc zostają.
W łazience po raz pierwszy od wielu lat nie ma zapasów. Nie ma setek buteleczek, sprayów, kolorowych puzderek. Wszystko mieści się w podróżnej kosmetyczce.
Czuję lekkość. Ulgę.

Jestem szczęśliwa.

środa, 2 listopada 2016

balans

Ludziom wydaje się, że życie jest czarno-białe. Zawsze do chwili, gdy staną przed ciężkimi decyzjami. Wtedy zaczynają dostrzegać setki i tysiące odcieni szarości. Niuanse. Połączenia. Zależności. Z łatwościa przychodzi nam decydowanie za kogoś, ocenianie metodą zero-jedynkową, ale gdy jakikolwiek problem zaczyna dotykać nas samych - milkniemy. Oczekujemy od innych milczenia. Swobody myśli. Ciszy. Przeglądamy wtedy każdą sytuację jak pojedyncze zdjęcia animacji poklatkowej. Zastanawiamy się, czy można coś zmienić, jak coś zmienić, żeby było jak najlepiej. Odkrywamy mikroróżnice. Weryfikujemy własne priorytety, moralność, ocenę świata.

Nigdy nie uważałam, że świat jest czarno-biały, ale z każdą złą i dobrą rzeczą napotkaną na drodze upewniałam się, że odczuwanie w dwóch barwach ułatwia wiele decyzji. Nie tyle upraszcza niektóre wybory, ale sprawia, że mamy mniej wątpliwości. Że może reagujemy za szybko i nie zawsze słusznie, ale możliwie zgodnie ze sobą.
Dzięki tej spójności nauczyłam się nie żałować. Nie żałować i nie analizować, co by było, gdyby. Popełniłam wiele błędów, ale od pewnego momentu to były tylko moje błędy. Nie żałowałam. Uczyłam się na nich. Czerpałam wiedzę o sobie samej.
Przede mną kolejna zmiana. Zmiana, przed którą pierwszy raz od dawna się wahałam. Bo niestety miałam za dużo czasu i każdą klatkę przeleciałam w głowie milion razy. O milion za wiele.
Ale w głębi ducha się cieszę. Hoduję w sobie same dobre przeczucia. Czuję, że nawet gdybym przed takim wyborem stanęła kilka razy - zawsze podjęłabym identyczną decyzję.
Noszę w sobie pewność. Dziś jest tylko biało.

niedziela, 23 października 2016

idealna

Nie jestem idealna. Przez lata obrastam nawykami. Marszczy się skóra. Rozrasta brzuch. Chodzę w niedoprasowanych ubraniach, bo widok żelazka budzi coraz większe obrzydzenie. Zapominam o kremie na noc. Budzę się z twarzą napuchniętą nocą. Nie umiem już imprezować do rana, a po kilku szotach ze znajomymi marzę o łóżku. Z nerwów podgryzam skórki. Miewam już siwe włosy. Moja twarz bez makijażu pełna jest blizn i przebarwień, a jednak codziennie rano wychodzę z domu bez makijażu. Noszę wielkie aseksualne swetry, bo tylko w nich zapominam o wadach sylwetki, czuję się sama ze sobą bezpiecznie. Odrzuciłam kolejną z dziesiątek testowanych diet. To chyba tak ma być, że nie waży się całe życie czterdziestu sześciu kilogramów z czasu rozpoczęcia studiów. Nie lubię się czesać. Włosy związuję niedbale w kokonik -  przy nowej gumce ciasny, przy rozciągniętej - luźny. Gumki do włosów noszę do totalnej bezużyteczności. Ceruję ubrania. Dużo rzeczy naprawiam, daje mi to poczucie spokoju i jakiejś dziwnej stabilności. Herbatę lubię tylko z ogromnego świątecznego kubka, ale nie latem. Latem wchodzi mi tylko woda. Latem chłonę słońce. Ja, moja porowata skóra, moje uda z celulitem, moje wałki na brzuchu. O pilatesie tylko słyszałam, nie uprawiam modnych sportów, bo mnie to krępuje. Każda wizyta na siłowni mnie krępuje. Dlatego tak rzadko tam chodzę. Wybieram godziny, w których nie przychodzą dwudziestoletnie dziewczyny w stukającej biżuteri i pełnym makijażu. Mój pełny makijaż wygląda przy nich jak baza, podkład do makijażu. Największym osiągnięciem makijażowym wszystkich tych lat jest umiejętność zrobienia dwóch podobnych kresek eyelinerem. Ale trwa to tak długo, że ograniczam wysiłek do jednego razu w miesiącu. Mam kilka zaczętych książek, do których nie potrafię wrócić. Wracam i czuję, że muszę zacząć jeszcze raz. I jeszcze raz. Nigdy nie wychodzę poza pierwszy rozdział, ale jakoś dziwnie mi przed sobą samą przyznać, że to nie mój tekst. Przecież wszyscy się tym zachwycają.
Kupuję kompulsywnie. Kiedy czuję się dobrze - jasne, dopasowane sukienki, kiedy źle - kolejnych następców aseksualnych swetrów. Teraz już mniej, teraz ograniczam się do buszowania po internecie. Robię pełne koszyki, których nigdy nie zatwiedzam i nie opłacam. Jak mogłabym wyglądać i ubierać się, gdyby mi się chciało. Ale przecież nie zawsze mi się chce. Lubię siedzieć na balkonie, otaczać się z każdej strony futrem, w nogach Spring, na kolanach Jaga, na piszczelach Hegemon, Mirmił po prawej, Coco po lewej, na podłodze Elza, tak żeby ją tylko smyrać po głowie. Lubię tak siedzieć z kubkiem kawy i nie robić zupełnie nic. Siedzieć, patrzeć, oddychać, słuchać. Lubię patrzeć, jak psu pracuje klatka piersiowa przez sen, jak się powoli i jednostajnie unosi i opada. Wyznacza jakiś inny rytm życia. Lubię czasem obudzić się za wcześnie i iść na łąkę skąpaną w mgle. Patrzeć, jak przed nami uciekają do lasu sarny. Lubię czasem wsiąść w tramwaj i jeżdzić, obserwować ludzi, iść ulicami miasta wieczorem i patrzeć, jak się bawią, jak rozmawiają, trzymają się za ręce. Widzę, jak poprawiają szaliki, bawią się telefonami, paskami torebek. Widzę, jak wahają się przed wejściem do kolejnej knajpy. Lubię stać przed lustrem naga i patrzeć na swoje ciało. Na ten śmieszny kosmiczny wałek skóry na brzuchu, na tę bliznę, której miało być nie widać, a dzieli brzuch pionowo na dwie asymetryczne części. Lubię wsadzać palec w pępek. Pępek, który kiedyś tak lubiłam, a po kolejnej bliźnie długo uczyłam się go akceptować. Patrzę na krągłości, które są, a których nigdy nie było. Na skórę, która zmienia gęstość. Na cellulit na udach, duży i wyraźny. Najlepiej widoczny, gdy spinam pośladki. Przysuwam się czasem i z bliska oglądam twarz, szyję, dłonie. Coraz trudniej dopasować mi siebie samą do starych zdjęć.

Nie jestem idealna.

Nie wstydzę się tego.

poniedziałek, 10 października 2016

rzeczy, ludzie i emocje

Pamiętam, gdy w którejś książce trafiłam kiedyś na zdanie, by ludzi w życiu pozbywać się tak samo jak przedmiotów - kiedy tylko przestają w nas w jakikolwiek sposób ubogacać.
Pamiętam swoje oburzenie. Nie można przecież ludzi traktować tak przedmiotowo, ludzie mają uczucia, możemy ich zranić,
Zaczęłam myśleć o ludziach, byłych, obecnych. Zastanawiałam się, na ilu znajomościach w życiu zależy mi naprawdę bardzo, na ilu normalnie, a na ilu wcale. Po co utrzymuję kontakt z tymi, na których mi nie zależy. To były tak naprawdę dziesiątki pytań, wspomnień, tłumaczeń, relacji, grubszych i cieńszych nici zależności.
Ale w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że proces ludzkiej filtracji prowadzę już od bardzo, bardzo dawna. Jeszcze w podstawówce, gdy chciałam kogoś spławić, pytana o imię odpowiadałam: Franciszka. Dzieci na ogół się wtedy śmiały, ale moje zdziwione spojrzenie na ogół wytrącało je z wesołego stanu i wszystkie te dzieci odchodziły z jakimś zażenowaniem. Bo nie ma przecież nic gorszego niż wświanie czyjegoś imienia na dzień dobry.
Późniejsze, dojrzalsze znaomości też niejednokrotnie kończy się bardzo szybko i sprawnie, w myśl zasady: szkoda się męczyć. Kiedyś myślałam nawet, że to rodzaj aspołeczności. Teraz myślę jednak, że to naturalna bariera ochronna.
Myślałam o tym, czy teraz, w tym aktualnym stanie, mogłabym zranić kogoś z kręgu 'nie zależy mi', gdybym zerwała kontakt. Przeprowadziłam nawet mikro eksperyment. Kilka osób ztej grupy kilka miesięcy temu usunęłam z portali społecznościowych. Uwierzcie, chyba nawet nikt nie zauważył.
Czy można jednak bez konsekwencji odsunąć ludzi ważnych? Ale którzy z takich lub innych powodów już nas nie ubogacają? Nie wnoszą w znajmość niczego dobrego lub wręcz krępują nas swoją obecnością?
Jeszcze w styczniu tego roku planowałam z kimś przyszłość. A w Wielkanoc był kimś zupełnie obcym, kimś, kogo nie znałam i nie rozumiałam. Poczułam, że tak bardzo rozjechały się nasze priorytety, plany i zrozumienie świata, że choć cała rodzina ściskała kciuki, ja odpuściłam. Pamiętam uczucie pustki, pamiętam, jak chciało mi się wyć. Ale którejś nocy zrozumiałam, że to nie rozpacz. Tylko gniew. Złość. Każda nasza kolejna rozmowa budziła we mnie złe emocje. DLatego, z dnia na dzień, przestałam. Przestałam rozmawiać, pisać, dzwonić. Nie odbierałam telefonu i nie umawiałam się na piwo. Zrobiłam porządek w pamiątkach - nie, nie usunęłam wszystkiego. Zostawiłam natomiast tylko to, co kojarzyło mi się z nim najlepiej. Zrobiłam w głowie miejsce na nowe piękne wspomnienia.
To wszystko ledwie pół roku temu. Ale tych sześć miesięcy wypakowałam nowymi uczuciami tak szczelnie, że mam wrażenie, jakby wszystko działo się wieki temu. Nie czuję żalu, nie rozmyślam jak by było, gdyby. Budzę się każdego dnia z takim ogromnym spokojem. W głowie i sercu.
I czasem, gdy pomyślę: a co, jeśli tu też nie wyjdzie? wiem, że znam już metodę. Może się zdarzyć, że któregoś dnia się skończy, że już nic dobrego nie będziemy potrafili sobie podarować.
Wtedy trzeba będzie się spokojnie pożegnać. Posprzątać w głowie, w pamiątkach.
Zostawić tylko to, co dobre. Najcenniejsze.

czwartek, 6 października 2016

czy ci nie żal?

Zaczął się październik. Kolejny miesiąc odgruzowywania. Kolejny miesiąc kolejnych kartonów powystawianych na różnych bazarkach. Niestety musiałam reaktywować zbiórkę pieniędzy na operację Cruxa. Więcej o akcji na FB tutaj. Początek miesiąca to też początek licytacji na setery.
Takie akcje z jednej strony smucą, z drugiej - dla mnie są świetną okazją do zrobienia większego pożytku ze zbędnych mi rzeczy.
Tuż przed początkiem miesiąca postanowiłam jednak rozstać się z częścią kolekcji perfum i muszę przyznać, że to chyba moja mała porażka. A może zwyczajnie świadomość, że nie jest to dobro tracące na wartości? Nie wiem. Wiem natomiast, że pojawiło się mnóstwo pytań, że dlaczego tak drogo, że to tylko YR, czy Oriflame. Ktoś, kto ma pojęcie o perfumach niszowych będzie wiedział, że 'tylko' Orifame - Amethyst Fatale - to prawdziwa perła perfumerii, dawno temu wycofana z produkcji, sprzedawana okazjonalnie na aukcjach za niemałe pieniądze. A ten 'tylko' YR to pozycja dostępna tylko w katalogu UK i to za duże funciaki. Perfumy to moja hobby, moja kolekcja to mój największy skarb i każda ingerencja w stan tej kolekcji jest odrobinę bolesna. Ale w myśl zasady - może komuś posłużą bardziej - staram się i w nich zaprowadzić większy porządek.
Zapachy zapewniają mi pewne poczucie stabilizacji, odzwierciedlają nastrój lub wręcz kreują go w jakiś sposób. Wiem, że ogromna ilość ludzi ma swoją ukochaną butelkę perfum i nie rozumie posiadania większej ilości flaszek. Ja natomiast nie wyobrażam sobie już życia z jednym zapachem. Rozpiętość mojej szafy jest ogromna, od słodkich spożywczych słodyczy, przez gorzkie zielone nuty po ostre dymne tytonie i drewno.
Myślałam kiedyś, że minimalizm wyklucza kolekcjonerstwo, ale w książce Dominique Loreau "Sztuka minimalizmu" przeczytałam, że nie jest to jednoznaczne. Można kolekcjonować, jeśli sprawia nam to radość. Minimalizm oznacza w tych wypadkach ograniczenie ilości kolekcji i ciągłe utrzymywanie porządku. Stąd ta trudna decyzja.
Swoją drogą książkę serdecznie polecam, bo w przeciwieństwie np. do "Minimalizmu po polsku" ma wiele bardzo praktycznych porad dla początkujących i tłumaczy wiele mechanizmów (nie ograniczając się przy tym jedynie do spuścizny PRLu, jak w wersji polskiej).

poniedziałek, 26 września 2016

Dlaczego?

W piękne niedzielne popołudnie odwiedziła mnie Kasia. Jakiś czas temu otworzyłam na Facebooku grupę wyprzedażową, na której zyski ze sprzedaży postanowiłam dzielić między pieski, kotki i moje kudłacze. Kasia wpadła przymierzyć kilka ubrań. Przy kolejnej prawie nowej rzeczy wyciąganej z szafy zapytała: dlaczego? Nie umiałam odpowiedzieć. Było mi wstyd. Nie czułam w jej głosie wyrzuty, ale było mi wstyd. Nie potrafiłam przyznać się, jak to się stało, że zalały mnie tony zbędnych przedmiotów, ubrań i dodatków.
Nie pochodzę z najbogatszej rodziny. Zawsze ubierałam się czysto i schludnie, ale zawsze w secondhandach. Buty zawsze były całe, ale bez polotu - praktyczne. W domu natomiast panowała zasada: nie wyrzucaj, przyda się.
Gdy zamieszkałam w Krakowie, początki były bardzo ubogie. Budżet 450zł miesięcznie nie pozwalał na szaleństwa. Dorabiałam po godzinach w marketach, udzielałam korepetycji. Mniej więcej na drugim roku znalazłam najpiękniejszą torebkę świata. Z komisu odzieżowego na Rajskiej wyszłam z torebką Nine West z szarej lakierowanej skórki za bagatela 350zł.
To był kosmos. Ale torebkę szanowałam, pieściłam i każdego dnia podziwiałam. Wtedy zrozumiałam, że rzeczy mogą być zwyczajnie ładne. Kiedy rozpoczęłam regularną pracę, budżet zaczął się powiększać. Ale i potrzeby rosły. Zaczęłam sobie rekompensować lata otaczania się rzeczami praktycznymi. Kupowałam wszystko, co mi się podobało. Kupowałam kompulsywnie chyba we wszystkich możliwych sektorach. Ubrania, buty, torebki, biżuteria, kosmetyki. Jak leci. Do niewielu z nich wracałam, ale cieszyło mnie, że je mam.
Z czasem chyba jednak nastąpił przesyt. Coś we mnie pękło. Spojrzałam na tę kupę przedmiotów i zrozumiałam, że nie dają mi już radości. Zaczęły przytłaczać. Ich ilość zaczęła mi ciążyć. Świadomość, ile pieniędzy w nich utopiłam, była przygnębiająca.
Więc kiedy wyprzedaję, wystawiam na bazarach, rozdaję za darmo - odczuwam ulgę. Kiedy udaje mi się zastąpić cztery pary spodni jedną, ale świetnie dopasowaną, pasującą do kolorystyki mojej szafy etc - jestem bardzo zadowolona. Kiedy sprzedaję komuś niemal nową parę skórzanych szpilek za 25zł i widzę, że kogoś one cieszą, że będą noszone - czuję radość.
Ale na pytanie, czy żałuję - tych pieniędzy, możliwości jakie ze sobą niosły - a które zmarnowałam, odpowiadam: nie, nie żałuję. Wszystko jest lekcją, mniej lub bardziej bolesną. Lekcją, z której wyciągnęłam wnioski.
I chyba tylko to się liczy.

wtorek, 13 września 2016

książki

Pozbywanie się rzeczy szło różnie, raz lepiej, raz gorzej. Były jednak miejsca, które ciężko było mi tknąć. Regał z książkami. Kartony z książkami. Półki, szuflady, kartoniki. Książki trzymałam nawet zamiast butów w szafce na buty. Nigdy ich nie liczyłam, ale gdy wysyłałam w świat kolejne sztuki doszłam do wniosku, że mogło ich tam być nawet pół tysiąca.
Nie potrafiłam wypuścić ich z rąk. Nie potrafiłam ich przejrzeć i zadecydować, które zostają, które nie. Zaczynałam kilka razy i  kończyłam pozbywając się czegoś zupełnie innego. Momentem przełomowym okazał się przypadek. Przypadkiem trafiłam w internecie na przepiękną PRLowską biblioteczkę na sprzedaż. Przypadkiem dogadałam się z dziewczyną, że odrestauruje ją pod mój projekt. Z racji jej gabarytów musiałam szybko podjąć decyzją o ograniczeniu księgozbioru. Pierwszy przegląd był szybki. Do kartonów powkładałam książki, do których nie miałam sentymentu. Wywiozłam je do lokalnej biblioteki. Kolejne da czy trzy kartony dałam na jakiś bazarek dla zwierząt. Kilka kartonów wystawiłam na sprzedaż i wysyłałam po 2-3 pozycje. Kiedy moja biblioteczka dotarła, postawiłam na niej tylko te pozycje, które zdecydowałam się zostawić. Biblioteczka mieści teraz około 50 pozycji.
Kilka pozostawionych książek kucharskich zamieszkało w wózku na kółkach. Na jego dnie pozostawiłam te pozycje, których nie zdążyłam przeczytać. W sumie około 30 pozycji.
Reszta stała grzecznie w kartonach i powoli wystawiała się na różnych bazarkach i zbiórkach na psy i koty.
Postanowiłam też nie kupować nowych książek, nim nie opróżnię dolnej półki wózka.
Bałam się, że po jakimś czasie zacznie mi ich brakować, ale okazało się, że większą radość odnajduję z przeczytania książki i wstawienia jej na bazar, niż w trzymaniu jej na półce.
Książek nie trzeba posiadać. Trzeba je czytać i sprawiać, by jak najwięcej osób mogło je przeczytać.

PS. Zdarza mi się kupować nowe pozycje, ale uwaga, również na bazarkach na szczytne cele.

sobota, 3 września 2016

wartość

Sierpień był podłym miesiącem. Na nic nie miałam czasu. I nie mogłam winić za to swojego zdezorganizowania, ale przy 11-12h w pracy przez trzy tygodnie nie miałam siły ani ochoty na nic.
Jakimś cudem któregoś dnia udało mi się jednak zmobilizować i w końcu do niemal roku obfotografowałam trzy kartony zbędnych rzeczy - jeden na przeróżne bazarki dla zwierząt oraz dwa kartony ubrań, butów, torebek. Mobilizacja tego dnia była silna, więc od razu wrzuciłam zdjęcia w internet, opisałam, wyceniłam i czekałam. Wieczorem widziałam się z przyjaciółką. Pamiętam podniecenie, z jakim mówiłam jej, że w kilka godzin dziewczyny wyszarpały już pół kartonu. Gratulowała mi. Powiedziała też, że może ona też coś w końcu wystawi. Wtedy mnie tknęło i powiedziałam: 'Ale wiesz, że wystawiam to wszystko od 5zł?'. Odpowiedziała: 'Aaa, a to nie, tak za bezcen to mi się nie chce. Nie jestem jeszcze gotowa'.
To był moment, kiedy mnie olśniło. Rzeczy, których się wyzbywam, to nie antyki, nie nieruchomości, nie samochody ani drogocenna biżuteria. Ich wartość to dokładnie tyle, ile ktoś gdzieś jest skłonny zapłacić. Ale jeśli nikt nie jest skłonny zapłacić wiele i tylko to nas powstrzymuje od wypuszczenia rzeczy z dłoni, to znaczy, że nie jesteśmy gotowi się z nią rozstać.
Pół przeprowadzkowego kartonu pierwszej jakości nowych lub ledwie używanych rzeczy przyniosła mi zawrotną kwotę 213zł. Dość powiedzieć, że były tam buty założone jednokrotnie na miękkie biurowe wykładziny, które zakupiłam za 223,99zł.
W szale zdjęć w ostatniej chwili obfotografowałam też połowę aktualnej szafy i również wystawiłam z myślą: jak pójdzie, to pójdzie.
Czy żałowałam, że wysyłam te paczki za bezcen?
Ani przez moment. Gdy nadawałam dwie dwu i pół kilogramowe paczki czułam ulgę. Gdy pakowałam dziewczynie trzy pary butów, czułam ulgę. Gdy dwa dni później wystawiłam wszystkie akcesoria na bazarek dla seterów i widziałam, jak rozpoczyna się licytacja, czułam ulgę.
Zauważyłam, że odkładanie przedmiotów do kartonu - out - przychodzi mi coraz łatwiej. Nie myślę już w kategorii: ile mogę za to dostać, ale raczej: czy nadal tego potrzebuję.
A skoro nie potrzebuję...

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Szał

Są takie dni, kiedy rozglądam się po mieszkaniu i czuję taki impuls, taką ogromną ochotę, by wszystko sprzedać, wydać, wyrzucić i zapomnieć. Biorę karton, wypełniam tymi zbędnymi rzeczami, a przez następny miesiąc robię im zdjęcia i wystawiam, na sprzedaż, na psie bazarki. Wysyłam do różnych fundacji, na koniec ustawiam pod śmietnikiem.
Kiedy znika kolejny karton szał mija, jest ulga. Przejrzystość.
Najprzyjemniejsze jest w tym wszystkim to, że nauczyłam się tak samo postępować ze wspomnieniami, przeżyciami. Nauczyłam się wartościować, nadawać priorytety. Kiedyś mówiłabym o demonach przeszłości.
Dziś są już tylko wnioski, znaki ostrzegawcze i piękne migawki.

piątek, 29 lipca 2016

Rzeczy a głowa

Ludziom wydaje się, że minimalizm to pusta przestrzeń, rodzaj ascetyzmu i wyrzyczenia się dóbr doczesnych, wręcz ubóstwo.
Bardzo bałam się minimalizmu, bo właśnie tak był mi przedstawiany.
Minimalizm to nie puste półki, minimalizm to stan umysłu. Stan, w którym nie mamy, bo nie musimy.
Jak większość kobiet miałam dziesiątki torebek. Na różne okazje, różne stylizacje. Dziesiątki torebek wypełniających szafy, szafki i szuflady.
Teraz torebki mam dwie, na codzień i trzy na inne okazje (jedną bardzo wyjściową kopertówkę, jedną torebkę na imprezy na mieście - której nie żal zgubić i zniszczyć oraz wakacyjny nieprzekalny plecak). Na codzień duża skórzana torba Dziki Józef oraz mała torebka na pasku Michael Kors. Dwie torebki, z którymi życję bez przerwy od kilu miesięcy. I nie odczuwam, że czegoś mi brakuje.
Kiedyś myślałabym, ale jak to, a co ze stylizacją biurową, co z dress codem w pracy, co z wyjściem na obiad ze znajomymi?
W całym eliminowaniu w głowie ułożył mi się obraz tego, co mam, czego mi brakuje, co spełniłoby wszystkie te wymagania w jak najmniejszej ilości elementów. Dlatego sprzedałam wszystkie torebki za grosze, a kupiłam Danielę Korsa (na marginesie, wyobraźcie sobie, ile musiało tego być, skoro do torebki dopłaciłam tyle, co do sieciówkowego zakupu).
Minimalizm to stan umysłu, stan, w którym potrafimy jasno określić, czego chcemy, ile jest nam potrzebne, z czego możemy zrezygnować i nie cierpieć.
Wyrzucanie rzeczy to tylko mikro część ogromnego procesu.
Pamiętam uczucie ulgi, gdy któregoś dnia zrozumiałam, że tak, jak porządkuję i usuwam zbędne przedmioty, tak samo mogę uporządkować i usunąć zbędne wspomnienia.

czwartek, 28 lipca 2016

Kuchnia

Najprościej było z kuchnią. Przywiozłam cztery przeprowadzkowe kartony rzeczy zbędnych. Stałam nad nimi, patrzyłam na otarte szafki kuchenne i gdzieś tam w zmęćzonej głowie zaświtała myśl: po co ci to? Po co ci zestaw kieliszków do wódki dla dziesięciu osób, skoro nie pijesz wódki. Po co ci dwa komplety szklanek do whisky, skoro nie lubisz whisky. Po co ci zastawa obiadowa dla sześciu osób, skoro mieszkasz sama. Po co ci zastawa, której zwyczajnie nie lubisz.
Z kartonów wyciągnęłam trzy małe garnuszki, patelnię, kilka akcesoriów, po 8 sztuk sztućców.
Wsiadłam w samochód i pojechałam po dwa kubki i 4 talerze, takie, jak lubię.
W domu wszystko wymyłam, wsadziłam do szafki i zadzwoniłam do koleżanki: hej, ponoć się przeprowadziłaś, nie potrzebujesz wyposażenia kuchni?
To była pierwsza rzecz, która wyfrunęła z mieszkania.
Z czasem wyrzucałam, sprzedawałam i oddawałam kolejne. Pojemniki na żywność, pojemniki na pojemniki, szklane, plastikowe, ładne, mniej ładne, miseczki, pojedyncze sztuki kubków i filiżanek, łyżeczki do lodów, sitka, chochle, cedzaki. Krok po kroku, dzień po dniu opróżniałam szafki.
Dziś wciąż nie jest perfekcyjnie, wciąż za dużo, ale mam w głowie koniec, ten ład idealny. To kwestia czasu i możliwości. Szukania ludzi, którzy mogą czegoś potrzebować.
To był przyjemny, dający mocnego kopa początek.

środa, 27 lipca 2016

1

Są takie chwile, kiedy coś w nas pęka. Kiedy wiesz, że właśnie teraz trzeba coś zmienić, bo dłużej się nie da.
We mnie pękło w styczniu 2015 roku. Przeprowadzałam się z wielkiego domu, 120m2, do małego mieszkania, 45m2. Ja i sześć zwierząt. I niekończący się korowód kartonów. 45m2 zastawione po sufit, zastawiony balkon, okno balkonowe, ścianki działowe w salonie z kartonów. Chciało mi się wyć. Jak do tego doszło? Jak mogłam tyle nagromadzić? Co w ogóle jest w tych wszystkich pudłach?
Tak, mamy lipiec. Półtora roku później. Tyle mniej więcej zajęło mi ogarnięcie tego niekończącego się burdelu.
Ale kartony to tylko przykrywka, bodzieć. Tak naprawdę w tych kilkanaście miesięcy wydarzyło się o wiele więcej.
Czasem, gdy wrzucam ogłoszenie o kolejnej rzeczy do oddania, znajomi kpią. Że mam sklep. Że niedługo zostanę w pustych czterech ścianach. Że marnuję hajs. Przykre jest, że nie mam komu o tej przemianie opowiedzieć, bo dla innych jest po prostu śmieszna.
Mniej znaczy lepiej.
Tak myślę dziś i to się liczy.