środa, 15 stycznia 2020

bilans

Jest połowa stycznia 2020 roku. Siedzę w kuchni po niemal dwugodzinnej rozmowie o minimaliźmie.
To już prawie kwartał roku, gdy znów zdecydowałam się rzucić wszystko i zaczynać od zera. W listopadzie przeprowadziłam się bowiem do Norwegii. Zmęczona ciągłymi problemami zdrowotnymi, wiecznym zabieganiem, natłokiem bodźców. Wyjechałam. Zamieszkałam w mikro miasteczku na południu Norwegii. Z rozrywek mam sklep spożywczy i piekarnię (z której wiadomo, nie skorzystam - gluten). Codziennie gotuję. Kiedy nie pada, lecę z psem w pola lub do lasu. Układam sobie życie na nowo. Dużo się wysypiam. I mimo że z nowym partnerem spędzam niemal cały wolny czas, nie gryziemy się. Któregoś dnia zrozumiałam, że jeśli coś irytuje mnie na początku - będzie mnie irytowało zawsze, coraz mocniej. Mogłabym powiedzieć, że wybrałam nudę. Koniec świata, ja, pies, koty, partner. Mało rozrywek. Brak shoppingu i znajomych na kawę zawsze i wszędzie.
Ale jaki wszystko ma teraz intensywny smak. Nawet Gwiezdne Wojny w kinie brzmią fascynująco (a nigdy nie widziałam żadnej części Gwiezdnych Wojen!). Basen to ekscytujące wyjście. Jest nudnie do bólu. I jednocześnie cudownie.
O 2019 myślałam, że to najgorszy rok od lat. Wszystko się posypało. Związek, finanse, zdrowie, znajomości. Wszystko pękało i myślałam, jak jest fatalnie. Jednak zrobiłam podsumowanie. Zakończyłam jeden związek, ale rozpoczęłam inny. Zdrowie dojechało mnie bardzo, więc wyjechałam i żyję teraz w zgodzie z własną głową, odstawiłam antydepresanty, pozbyłam się większości problemów. Mam nadzieję, że reszta minie z czasem. W końcu to niespełna trzy miesiące. Finanse - cóż, postanowiłam zmienić pracę i choć wybrałam mniejszy zarobek, zyskałam ogrom czasu i świętego spokoju. Nadal miewam poczucie bezsensu tego, co robię, ale nie każdy jest lekarzem. Nie każdy uratuje świat. Łatwiej mi się z tym teraz godzić. Zakończyłam kilka znajomości, ale zyskałam kilku innych świetnych znajomych. Ludzie wiele mnie nauczyli w tym minionym roku.
A do tego udało mi się tyle zwyczajnie fajnych rzeczy. Skończyłam kurs AFF i zaliczyłam kilka pierwszych skoków solo. Tego uczucia nie da się podrobić. Przełamałam lęk przed wodą i nie dość, że nauczyłam się nie tonąć (pływać to za dużo powiedziane), to ukończyłam kurs freedivingu AIDA1. Rok temu panicznie bałam się wody. Kurs robiłam na otwartym lekko wzburzonym październikowym morzu. Nie do pomyślenia! Do tego mimo ograniczeń budżetowych udało mi się pojechać do Anglii, Hiszpanii i Norwegii.
Ciężko mi teraz powiedzieć, że to był zły rok. Że był katastrofą. Jak zwykle z pokorą muszę przyznać, że wszystko ostatecznie wyszło na plus.
Chyba nie ma takiego bagna, z którego nie da się wyjść i żyć dalej. Mam wrażenie, że każde bagno uczy mnie tylko większej pokory i bardziej poszerza granice wrażliwości i doceniania pozytywów. Wymaga też uważnego waloryzowania wszystkiego, co mnie otacza, podważania moich priorytetów i paradoksalnie upewniania się w tym, że idę w dobrą stronę. Że nie robię niczego wbrew sobie, ani czegoś, czego powinnam się wstydzić.
Zostałam dziś zapytana, czy mogłabym odejść od minimalizmu. I pomyślałam, że nie. Od dawna nie wyzmaczam sobie minimalizmu ilością rzeczy. Posiadanie dziesięciu swetrów zamiast jednego nie sprawi, że poczuję się gorszą minimalistką, mniej minimalistką. Minimalizm nauczył mnie jawnego obstawiania przy swoich priorytetach, nawet jeśli zupełnie nie są zbieżne z oczekiwaniem społeczeństwa. Nauczył mnie myślenia o sobie, o tym, co jest dobre dla mnie i nie odczuwania tego jako egoizmu. Nauczyłam się prawdziwej życiowej asertywności. A od tego ciężko uciec, gdy się tego w pełni zasmakuje.
Nie wiem, co przyniesie nowy rok. Czy nowe rozczarowania? A może wyzwania? A może przyniesie tylko falę nudy i nic nierobienia. Nie wiem. Mam tylko nadzieję, że za rok znów będę mogła powiedzieć, że niczego nie żałuję.
Życzę tego sobie i Wam, do przeczytania następnym razem.

sobota, 13 lipca 2019

gdy życie daje ci cytrynę...

Pięć miesięcy. Tyle minęło od ostatniego wpisu.
Minimalizm to sztuka układania myśli. Te miesiące spędziłam na układaniu myśli. Miałam sporo do układania.

Zakończenie kilkuletniego związku, przeprowadzka, operacja, agresywne leczenie, zmiana pracy, spore roszady wśród znajomych. Mnóstwo małych sukcesów i porażek. Bywały chwile, gdy nie miałam nawet siły płakać, miałam tylko nadzieję na przyzwoity sen.
Próbowałam życia towarzyskiego. Może się starzeję, może po prostu bardziej cenię już ciszę i stabilne otoczenie. Starałam się mówić. Zauważyłam, że mówienie o faktach, wydarzeniach, przychodzi mi bardzo łatwo. Jestem mistrzem anegdot, zabawnych opowieści. Ale mówienie o emocjach zdaje się być jakimś innym biegunem językowym. Mityczną wyprawą płaskoziemców.
Wiem, że tamowanie emocji to błąd. Że kumulacja to najgorsze, do czego mogę doprowadzić. Jednak do jednego zdania przygotowuję się tydzień. Kto normalny prowadzi tak długie rozmowy? Emocje są tak skomplikowane, że próby ich zwerbalizowania trwają wieczność. Ale ma to też swoje pozytywy.
Wydaje mi się, że powoli zaczynam je rozumieć. Próby nazywania ich wprost wymuszają na mnie ich rozumienie.
A z rozumienia wychodzi już tylko pogodzenie.
Każdego spotykają w życiu złe emocje. Złe sytuacje. Złe decyzje. Czasem pakujemy się w to sami, czasem pakują nas inni. Miesiącami, czasem latami, zbieramy w sobie wszystko i analizujemy. Ale bez zrozumienia. Bez wybaczenia. Nie innym. Sobie.
Nikt nie jest idealny. Nie możemy do końca życia winić się za błędy, rozmyślać, jak potoczyłoby się nasze życie, gdybyśmy podjęli inną decyzję. Byłoby inaczej, to pewne. Ale nigdy się nie przekonamy. Po co więc dywagować? Po co szarpać się i rozważać o czymś, do czego nigdy nie wrócimy.
Przez nieumiejętność mówienia o emocjach straciłam wiele. Wiele możliwości. Wielu ludzi. Za niektórymi nawet nie tęsknię, z perspektywy czasu wiem, że tak było lepiej. Za niektórymi tęsknię każdego dnia. Ale przecież nauczyłam się już dawno pozwalać odchodzić. Gdy pisałam o odchodzeniu - nie miałam na myśli tylko umierania. Niektórzy umierają dla nas za życia. Staram się szanować takie wybory, choć czasem jest trudno. Czasem mam ochotę zadzwonić i powiedzieć: Mogę już o tym rozmawiać.
Im więcej przeżywam, im silniejsza się czuję, gdy podnoszę się po kolejnych porażkach, tym bardziej potrzebuję zrozumienia dla tych wszystkich kłębiących się w środku uczuć. Kibicuję im czasem, by wybuchły w dobrym czasie. Niestety nie mają wyczucia. Milczą, gdy są potrzebne. Kipią, gdy wolałabym je trzymać w ukryciu.
Nie mogę odczuwać poczucia winy za bycie człowiekiem, za chwile słabości, za błędy. Mogę wyciągać wnioski. Mogę chcieć wszystko naprawić. Mogę próbować więcej się nie potykać.
Staram się nigdy nie mówić, że żałuję. Przeszłości nie zmienimy. Możemy zmieniać siebie, wpływać na przyszłość.
Niedawno popełniłam poważny personalny błąd, błąd w ocenie drugiego człowieka. Straciłam kogoś bliskiego przez tę wielką złość, którą kotłowałam w sobie i nie chciałam odpuścić.
Mam nadzieję, że nigdy więcej już tego nie zrobię.
Werbalizacja uczuć jest ektremalnie bolesna. I równie ekstremalnie potrzebna.
By móc wieczorem zmyć makijaż i położyć się do łóżka z pustą, spokojną głową. By budzić się bez złości na siebie samego. By spokojniej jeść śniadanie i przeglądać gazety.

Gdy życie daje ci cytrynę, zrób z niej lemoniadę.

sobota, 23 lutego 2019

życie, nie licytacja

Im częściej zaglądam na fora minimalistów, tym częściej zauważam jakąś dziwną potrzebę licytowania. Kto ma mniej tshirtów, kto mniej kubków, kto wydał mniej na spodnie, kto mniej wydaje na jedzenie. Ludzie prześcigają się w tych licytacjach, a dodatkowo jawnie dyskredytują osoby odbiegające od wytyczanych trendów.
Dlatego cały czas powtarzam, że mój minimalizm to nie asceza. Nie odczuwam wyrzutów sumienia z powodu posiadania 5 swetrów. I zapewne z posiadania szóstego również nie miałabym wyrzutów. Tak długo, jak długo dbam o każdy z nich i każdy z nich noszę.
Postrzegamy życie przez pryzmat posiadania. Wydajemy sądy o innych na podstawie tego, co noszą, jaki mają telefon, ile zarabiają. Nie zadajemy sobie trudu, by z ludźmi rozmawiać. Nie poświęcamy czasu na prawdziwą rozmowę. O nich. Ich przemyśleniach, przeżyciach. O tym, co ich ukształtowało, co ma na nich wpływ. Spłycamy znajomości do zdawkowych komentarzy, które nie dają nam żadnej wiedzy. Zakładamy, że każdy ma się dobrze tam, gdzie jest i tak, jak jest.
Lubię jeździć tramwajem i obserwować ludzi. Gdy rozmawiają przez telefon, czytają książki, plotkują ze znajomymi, poprawiają dzieciom czapki. I gdy czasem, między stronami zawieszają wzrok gdzieś za oknem, wzdychają ciężko albo zamykają oczy na chwilę dłużej, niż powinni. Czy zastanawiacie się czasem, z czym na codzień muszą żyć? Co kryje się za ich torebkami czy iwatchami? Może ich życie wcale nie jest różowe, może od lat próbują sobie z czymś poradzić. Może za nowym swetrem skrywają ból po stracie dziecka, po nieudanym związku. Czy domyślacie się, ilu z nich może cierpieć na depresję?
Dziś Ogólnopolski Dzień Walki z Depresją.
Przez wiele lat wierzyłam, że depresja to złe samopoczucie, które poprawi odrobina czekolady i ruchu. Przez lata męczyłam się sama ze sobą, walczyłam każdego dnia sama ze sobą próbując wstać z łóżka, umyć zęby, ubrać się. Czynności, które powinny były być zautomatyzowane, sprawiały mi taką trudność, jak wspinaczka wysokogórska. Wiele lat słuchałam, że moja depresja to mój wymysł i moja wina. Wierzyłam w to.
Gdy pierwszy raz poszłam do psychiatry i zaczęłam mówić, czułam się jak na pregiężu. Ale gdy tabletki pierwszy raz zaczęły działać, gdy pierwszy raz poczułam, jak wielki głaz przestaje leżeć na brzuchu, płakałam. Ale ze szczęścia. Nie wiedziałam, jak wiele potrafi się zmienić od przyznania się do problemu. Przyznania, że ma się problem. Ale i dziś uważam, że depresja jest jak alkoholizm. Nigdy nie mija. Zawsze siedzi pod skórą i wraca, gdy tylko coś zaczyna się sypać.
Depresja to choroba. Dotyka więcej z nas, niż przypuszczamy.
Pomyślcie dziś przez chwilę o swoich znajomych. Ile o nich naprawdę wiecie. Odpuście uprzykrzanie życia kumplowi z pracy. Nikt z nas nie wie, z czym musi się borykać poza biurem. Nie dodawajmy więc kolejnych problemów do ich potencjalnie długiej listy.
Depresja to choroba. Pamiętajcie o tym, nim kolejny raz polecicie komuś pobiegać na smutki.

czwartek, 23 sierpnia 2018

minimalizm jest po to, by mieć czas na lenistwo

Długa przerwa. Niby nie działo się nic, a działo się sporo. Moje podejście do czasu zaczęło ewoluować. Nauczyłam się lenić.
Kiedyś myślałam, że nic nierobienie to domena ludzi niezorganizowanych. Teraz uważam, że może to być najwyższa forma organizacji. Czas, który można bez wyrzutów sumienia poświęcić tylko na luzackie odpoczywanie - jest absolutnie bezcenny.
Kiedyś każde trzydzieści minut spędzone bezczynnie na tarasie wywoływało u mnie falę paniki. W tym czasie można by przecież tyle zrobić, tyle ogarnąć, posprzątać, popracować, wstawić pranie, umyć okno.
Tylko po co?
Im mniej mamy, tym więcej czasu się nam uwalnia. Tym częściej możemy po prostu usiąść. Po prostu pogadać. Nie o pracy, nie o codziennych obowiązkach. O życiu, o tym, co nas ostatnio zaciekawiło, zbulwersowało. Mamy czas myśleć o sobie i odpoczywać. Nigdy nie przypuszczałam, że kilka minut dziennie takiego luzu potrafi zrobić tak wiele dla całego dnia.
Świadomość, że można usiąść, pogłaskać psa lub kota i się zwyczajnie wyłączyć, sama w sobie zdaje się już działać jak terapia. Zastanawiam się, czy właśnie dlatego ludzie medytują? Żeby nacieszyć się taką wewnętrzną ciszą, spokojem?
Niczego nam nie potrzeba, ale kupiłam niedawno stare filiżanki. Kolorowe, ze złotym brzegiem. Totalnie do niczego nie pasujące. Codziennie otwieram szafkę z zastawą, wyciągam je na poranną kawę. Kto by pomyślał, że potrafię się cieszyć kawą ze starej filiżanki. Albo z wycierania liści z kurzu. Z prasowania pościeli.
Każdego dnia zaskakuje mnie, jak bardzo zmienia się moje podejście do rzeczy ważnych i ważniejszych. Jak szybko przewartościowuję wszystko.
Nauczyłam się chyba wyrzucać nie tylko przedmioty, ale i zbędne uczucia, bodźce napierające z każdej strony. Czasem chciałabym móc to komuś pokazać, jak proste obrazki i ubolewam, że się nie da. Nie da się pokazać tego porządku.
Czasem myślę, że mogłabym wszystko. Ograniczamy samych siebie. Lękiem. Przekonaniami. Przyzwyczajeniami. Wygodą. Pamięcią.

Spróbujcie dać sobie pięć minut dziennie. Na próbę. Na tydzień, na dwa. Na zawsze.

czwartek, 29 marca 2018

a jeśli kiedyś będę musiał odejść?

Rozstania i pożegnania chyba zawsze są ciężkie. Im bardziej ostateczne, tym trudniejsze. Kiedy odchodzi ktoś nam bliski, za wszelką cenę zatrzymujemy go na siłę. A jeśli już nie można - łapiemy się jego rzeczy.


Pamiątek, zdjęć, ulubionych zapachów, kupujemy ulubione mydło czy gotujemy danie, które zawsze tak dobrze temu komuś wychodziło. Świadomie lub nie. przywołujemy zmarłych.
Ogromne oburzenie zatem budzi pozbywanie się pamiątek i rzeczy osobistych. Że to brak szacunku. Albo brak przywiązania. Pójście na łatwiznę. Mogłabym tu wpisać pewnie tysiąc innych wyrzutów, które każdy z nas kiedyś usłyszał.
Kilka lat temu umarła moja Babcia. To, co z nią kojarzyłam, to stare meble, rysunki, malunki i rośliny. Ja potrafiłam ususzyć kaktusa, pod jej ręką kwitły hoje, fikusy zmieniały się w drzewa, amarylisy kwitły jak szalone. Nie pamiętam, co zabrałam z domu. Wiem, co mi zostało.
Po tych kilki latach został mi stolik po maszynie. Maszyna sama w sobie poszła na licytację, a dochód zasilił konto fundacji Stawiamy na Łapy. Stolik przeszedł już tysiąc przeprowadzek, przenosin, przestawień, modyfikacji. Był już kwietnikiem, stolikiem nocnym, szafką w przedpokoju, legowiskiem dla kota, pojemnikiem na smycze etc etc. Teraz znów szykują się mu kolejne zmiany. Przeniesie się na balkon, gdzie będzie podstawą dla ziół i hamakiem dla kotów. Za jakiś czas zapewne zazna kolejnych modyfikacji, jak zmiana blatu, usunięcie stopy. Możliwe, że za kilka lat nie zostanie z niego nic. Czy to będzie znaczyć, że zapomniałam o Babci? Że zbezcześciłam pamiątkę po niej?
Jestem przekonana, że używanie jest najwyższą formą szacunku wobec pamiątek. Próby nadania nowego życia przedmiotom, które dzielą historię z naszymi bliskimi, próby odszukania dla nich nowych funkcji, by jeszcze przez jakiś czas mogły nam służyć i towarzyszyć każdego dnia. Oczywiście, rzeczy używane się zużywają, niszczeją. Ale niszczeją z klasą. W poczuciu spełnionego obowiązku. Są przedłużeniem życia i żywych wspomnień.
Bo jeśli tak nie jest - zapewne stolik stałby latami w garażu drugiej babci, spróchniał, spleśniał, zniszczał. Czy to byłoby lepsze rozwiązanie?

Kilka dni temu pożegnałam Coco. Byłyśmy razem prawie 9 lat. Gdy ją wzięłam, była kilkutygodniową kulką nieszczęścia wielkości przerośnietęgo chomika. Kiedy musiałam się z nią rozstać, nie było łatwo. Po czasie zabrałam się również za porządkowanie jej rzeczy. Kubraków, szelek, smyczy, dokumentów, misek. Za każdym razem, gdy ich dotykam, boli. Gdy piorę kubraki, wyciągam z pralki, ściągam z suszarki, pakuję to torby. Gdy z teczki wypada RTG jej wielkiej szczęki. I tyle chcę po niej zostawić. RTG wielkiego potwora. Z jeszcze większym sercem. Mam nadzieję, że z całej reszty skorzysta jakiś inny psiak (jeśli znacie jakiegoś mikro malucha w potrzebie - dajcie znać!). Myślę, że nie miałaby mi tego za złe. Tak jak wierzę, że Babcia pochwaliłaby moje próby 'angażowania' stolika w nasze codzienne życie.

Jaki jest Wasz stosunek do pamiątek? Potraficie je porządkować? Żegnać się z nimi? A może uważacie, że należy je przechowywać w niezmienionej formie i tylko czasem wyciągać i podziwiać?

niedziela, 25 lutego 2018

Niekończąca się opowieść. Dokumenty.

Każdy dorosły wie, że dokumenty to zmora. Można nie mieć nic i mieć pełno papierów.
Papierów, których, co gorsza, nie bardzo można się pozbyć.

Wydaje mi się jednak, że metodą prób i błędów udało mi się w końcu zapanować i nad tą częścią dorosłego życia.
Dziś kilka słów o przechowywaniu i dzieleniu papierów.

W organizowaniu biurokracji najbardziej pomogły mi teczki z przegrodami. Są już dostępne wszędzie i za małe pieniądze. Biedronka dwa razy do roku wypuszcza piękne szkolne kolekcje - za ok. 10zł można nabyć jakiś piekny egzemplarz. Na lata. Teczki ze zdjęcia są stare. Nie są ujednolicone, nie wymieniłam ich na piękne kolorowe modele z biedronki. Póki sa sprawne - zostają.

Jako osoba słabego zdrowia wydzieliłam sobie osobną teczkę na sprawy zdrowotne. Posegregowane specjalnościami z osobną przegrodą na losowe badania. Dzięki temu na wizyty u lekrza mogę zabrać albo historię choroby - jednym ruchem, albo historię życia - teczkę.

Druga teczka to dokumenty 'wieczne'. Akt urodzenia. Dyplom ukończenia szkoły, studiów. Ubezpieczenie na życie. Tu trzymam również paski wypłat. Jest ich od groma, ale odkąd usłyszałam, że sam fakt posiadania opłaconych składek nie jest dowodem przepracowania okresu do emerytury - zbieram wszystkie.

Trzecia teczka to dokumenty, które należy trzymać długo, ale do określonego momentu - aktualne umowy kredytowe, telefon, PITy, gwarancje etc.

Trzy małe teczuszki to paragony. Od pewnego czasu próbowałam sobie uświadomić, jak duży miała problem z wydawaniem pieniędzy. I jak marginalnie traktowałam prawo do reklamacji. Od kilku lat zbieram paragony. Rok aktualny i dwa lata wstecz. Co jakiś czas otwieram teczkę z najstarszymi paragonami i sprawdzam, czego mogę się już pozbyć. Na ogół zostawiam paragony po butach i sprzętach. O dziwo potrafią się przydać pod koniec drugiego roku od zakupu ;) W środku jest dośc miejsca, by każdy miesiąc miał swoją zakładkę.

Na deser mała papierowa teczka. Na tzw. bieżące sprawy. Rachunki do zapłaty. Paragon do rozliczenia z koleżanką. Potwierdzenia nadań przesyłek. Bilety na najbliższą atrakcję. Zaglądam tam średno raz na tydzień, robię, co trzeba, papiery usuwam.

Czy to mało? Dużo? W moim odczuciu zdecydowanie mniej, niż kiedyś. Miałam problem z weryfikowaniem, co i jak długo przechowywać. Co można trzymać w formie cyfrowej. Z tymi decyzjami pomógł mi wpis Simplicite: https://simplicite.pl/jak-dlugo-przechowywac-dokumenty/
który serdecznie Wam polecam. Teoria to jednak jedno, praktyka drugie. Pierwsza podarta i wyrzucona umowa była bolesna ;) (a okazało się, że miałam nawet umowę cesji pierwszego numeru telefonu sprzed 12 lat).

Wpis jest subiektywny. To nie ogólne porady, co należy przechowywać, czego nie. Pamiętajcie, wszelkie dokumenty, które należy okazywać w urzędach - muszą być w formie papierowej. Niestety. Paragony - teoretycznie nie są wymagane przy reklamacjach, ale ułatwiają proces.
Umowy np. spłaconych kredytów, potwierdzenia rozwiązanych umów - zostawiam jedynie pojedyncze kartki potwierdzające końcowe saldo i zamknięcie konta.

I pamiętajcie. Grunt to świadomość, czego i gdzie szukać.

Mam nadzieję, że zainspriuje to kogoś do krytycznego podejścia do papierologii. Może macie inne patenty?

środa, 31 stycznia 2018

gdy rzeczy się mnożą

Myślałam, że nie dotyczy mnie już problem nadmiaru. Myślałam, że jest już mało, przejrzyście, idealnie.
Któregoś wieczoru B. zapytał, skąd biorę kolejne i kolejne rzeczy na sprzedaż. Otworzyłam szufladę w całości wypełnioną fantami. Skąd się biorą?

+ -
Nauczyłam się (w bólach) oszczędniej i uważniej wydawać pieniądze. Oczywistym, ilość kupowanych przedmiotów uległa zmniejszeniu. Po pytaniu B. zaczęłam więc spisywać. Wszystko, co przychodzi, wszystko, co odchodzi.

Wpadłam w pułapkę. Dopiero ta lista uświadomiła mi, jak bardzo folguję sobie w znoszeniu przedmiotów do domu. Nauczona doświadczeniem: a to się sprzeda, to odda, to na fanty, przestałam chyba panować nad takimi drobiazgami. W końcu wymienione, to nie kupione, więc czym się martwić.
Martwić.
Wymiana przedmiotów to też wymiana energii. Czasu. Uważności. A marnotrawstwo zasobów nie jest minimalizmem.
Jak sobie z tym radzę? Po pierwsze rozpisałam fiszkę na +/- do końca roku. Po drugie zapisuję każdą pierdołę, każdą próbkę perfum, każdą parę rajstop. Po trzecie zacieśniłam budżet. Wysyłka też kosztuje. Po czwarte powoli i systematycznie usuwam się z grup ogłoszeniowo-sprzedażowych. Po piąte, rzeczy nabyte w danym miesiącu w miarę możliwości składuję w jednym miejscu. To uświadamia mi, jak wiele miejsca zajmują. Jeśli znikną przed końcem miesiąca lub ich używam, więc zmieniają swoje miejsce na stałe - dobrze. To tylko weryfikuje ich przydatność. Niestety szuflada niezmiennie pełna jest drobnych szpargałów.
Po szóste pieniądze i czas wyskrobane z nie-nabywania/oglądania/przesyłania przeznaczam na siebie. Na kurs dietetyki zwierząt. Na poradnik pielęgnacji roślin. Na to, co daje mi radość.

Myśleliście kiedyś, ile przedmiotów przepływa przez wasze ręcę w ciągu miesiąca?
A może chcecie wypróbować metodę plus minus?
Dajcie znać!