W piękne niedzielne popołudnie odwiedziła mnie Kasia. Jakiś czas temu otworzyłam na Facebooku grupę wyprzedażową, na której zyski ze sprzedaży postanowiłam dzielić między pieski, kotki i moje kudłacze. Kasia wpadła przymierzyć kilka ubrań. Przy kolejnej prawie nowej rzeczy wyciąganej z szafy zapytała: dlaczego? Nie umiałam odpowiedzieć. Było mi wstyd. Nie czułam w jej głosie wyrzuty, ale było mi wstyd. Nie potrafiłam przyznać się, jak to się stało, że zalały mnie tony zbędnych przedmiotów, ubrań i dodatków.
Nie pochodzę z najbogatszej rodziny. Zawsze ubierałam się czysto i schludnie, ale zawsze w secondhandach. Buty zawsze były całe, ale bez polotu - praktyczne. W domu natomiast panowała zasada: nie wyrzucaj, przyda się.
Gdy zamieszkałam w Krakowie, początki były bardzo ubogie. Budżet 450zł miesięcznie nie pozwalał na szaleństwa. Dorabiałam po godzinach w marketach, udzielałam korepetycji. Mniej więcej na drugim roku znalazłam najpiękniejszą torebkę świata. Z komisu odzieżowego na Rajskiej wyszłam z torebką Nine West z szarej lakierowanej skórki za bagatela 350zł.
To był kosmos. Ale torebkę szanowałam, pieściłam i każdego dnia podziwiałam. Wtedy zrozumiałam, że rzeczy mogą być zwyczajnie ładne. Kiedy rozpoczęłam regularną pracę, budżet zaczął się powiększać. Ale i potrzeby rosły. Zaczęłam sobie rekompensować lata otaczania się rzeczami praktycznymi. Kupowałam wszystko, co mi się podobało. Kupowałam kompulsywnie chyba we wszystkich możliwych sektorach. Ubrania, buty, torebki, biżuteria, kosmetyki. Jak leci. Do niewielu z nich wracałam, ale cieszyło mnie, że je mam.
Z czasem chyba jednak nastąpił przesyt. Coś we mnie pękło. Spojrzałam na tę kupę przedmiotów i zrozumiałam, że nie dają mi już radości. Zaczęły przytłaczać. Ich ilość zaczęła mi ciążyć. Świadomość, ile pieniędzy w nich utopiłam, była przygnębiająca.
Więc kiedy wyprzedaję, wystawiam na bazarach, rozdaję za darmo - odczuwam ulgę. Kiedy udaje mi się zastąpić cztery pary spodni jedną, ale świetnie dopasowaną, pasującą do kolorystyki mojej szafy etc - jestem bardzo zadowolona. Kiedy sprzedaję komuś niemal nową parę skórzanych szpilek za 25zł i widzę, że kogoś one cieszą, że będą noszone - czuję radość.
Ale na pytanie, czy żałuję - tych pieniędzy, możliwości jakie ze sobą niosły - a które zmarnowałam, odpowiadam: nie, nie żałuję. Wszystko jest lekcją, mniej lub bardziej bolesną. Lekcją, z której wyciągnęłam wnioski.
I chyba tylko to się liczy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz