Pierwszy tydzień w domu. Niby krótko, a psychicznie wieczność. Dni starannie poukładane pod leki, pod jedzenie, pod leki. Po niektórych strasznie mnie ciągnie na wymioty, więc muszę odczekać pół godziny, nim się ruszę. Codziennie rano sprawdzam wypis i porównuję dawki, codziennie coś się zmienia, a to dodaj tabletkę, a to ujmij tabletkę. Wyszukuję naturalne metody ochrony wątroby w internecie.
Na hasło 'wątroba' patrzy na mnie Coco. Posypała się. Parametry wątrobowe oszalały, zatrucie amoniakiem, zaburzenia neurologiczne, tarczyca też fatalna. Więc dzień zaczynamy razem, jedna tabletka na czczo dla mnie, jedna dla niej. Dla niej do posiłku trzy, dla mnie - 4-7. Reszta na szczęście zdrowa, tylko grzeje, brzuch i stopy. Względnie serce, bo Spring po strzyżeniu jest znów taka piękna, że nie mogę oderwać wzroku.
Jem tyle, że pękam. I jem więcej. Bywają już dni, kiedy potrafię się powstrzymać, ale rzadko. Żrę jak prosię.
Trądzik posterydowy zrobił ze mnie chropowatego potwora. Wstydzę się wychodzić z domu.
Gubię włosy, straciłam rzęsy, wypadają mi brwi. Paznokcie ledwo zipią. Skóra łuszczy się jak na jaszczurce, a przez pół dnia nawilżam, wcieram i masuję.
Chciałabym się wygrzać, ale mówią, że nie mogę. Chciałabym pojechać nad wodę, ale chorowanie wydrenowało mnie finansowo. Wszystko idzie źle i nie tak. Waga trochę spada, ale bez przekonania, ale dawki nadal spore. Wciąż się łudzę, że jak odstawię sterydy, to pójdzie z górki.
Dziś jest zimno i marudzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz