Ludziom wydaje się, że minimalizm to pusta przestrzeń, rodzaj ascetyzmu i wyrzyczenia się dóbr doczesnych, wręcz ubóstwo.
Bardzo bałam się minimalizmu, bo właśnie tak był mi przedstawiany.
Minimalizm to nie puste półki, minimalizm to stan umysłu. Stan, w którym nie mamy, bo nie musimy.
Jak większość kobiet miałam dziesiątki torebek. Na różne okazje, różne stylizacje. Dziesiątki torebek wypełniających szafy, szafki i szuflady.
Teraz torebki mam dwie, na codzień i trzy na inne okazje (jedną bardzo wyjściową kopertówkę, jedną torebkę na imprezy na mieście - której nie żal zgubić i zniszczyć oraz wakacyjny nieprzekalny plecak). Na codzień duża skórzana torba Dziki Józef oraz mała torebka na pasku Michael Kors. Dwie torebki, z którymi życję bez przerwy od kilu miesięcy. I nie odczuwam, że czegoś mi brakuje.
Kiedyś myślałabym, ale jak to, a co ze stylizacją biurową, co z dress codem w pracy, co z wyjściem na obiad ze znajomymi?
W całym eliminowaniu w głowie ułożył mi się obraz tego, co mam, czego mi brakuje, co spełniłoby wszystkie te wymagania w jak najmniejszej ilości elementów. Dlatego sprzedałam wszystkie torebki za grosze, a kupiłam Danielę Korsa (na marginesie, wyobraźcie sobie, ile musiało tego być, skoro do torebki dopłaciłam tyle, co do sieciówkowego zakupu).
Minimalizm to stan umysłu, stan, w którym potrafimy jasno określić, czego chcemy, ile jest nam potrzebne, z czego możemy zrezygnować i nie cierpieć.
Wyrzucanie rzeczy to tylko mikro część ogromnego procesu.
Pamiętam uczucie ulgi, gdy któregoś dnia zrozumiałam, że tak, jak porządkuję i usuwam zbędne przedmioty, tak samo mogę uporządkować i usunąć zbędne wspomnienia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz